Żeby nie ciągnąć off-topu na wątku o przygasaniu życia na forum, to tutaj odpowiem na:
https://www.speccy.pl/forum/index.php?topic=7351.msg105850#msg105850@trojacek - Z tego co wiem to cholesterol nie zawsze jest zły, a ten zły nie bierze sie od mięsa, tylko od cukru i tych złych tłuszczów czyli masło, margaryna, smażony olej. Ale lepiej to wyjaśnią dietetycy jak Marek Skoczylas czy Bartek Kulczyński, którzy mają swoje kanały. Zresztą nie tylko oni, a to wiedza na wyciągnięcie myszki.
Trzeba tylko zdecydować czy wolimy słuchać miłych lekarzy czy mądrych lekarzy. Ci mili powiedzą proszę sie nie martwić, w pana wieku to normalne, wystarczy brać te oto tabletki i będzie dobrze. Wychodzimy w uspokojeni w dobrym humorze, coraz więcej wydajemy na leki a zdrowie sie i tak nie poprawia. A mądrzy mówią powinien pan przestać jadać to, to, to i tamto, a zacząć jadać to i to oraz więcej sie ruszać. A to ostatnia rzecz jaką chcieliśmy usłyszeć, i diabełek nam mówi "olej go, co on tam wie, zresztą sam też nie jest chudy", albo "on jest chudy tylko dlatego że ma takie geny a ty nie i nic na to nie poradzisz", ale jeśli posłuchamy mądrego to cofniemy sobie biologiczny zegar.
Od zawsze miałem apetyt i skłonności do nadwagi, wzrost i zamiłowanie do roweru trochę ratowały mi proporcje więc rzadko mnie nazywano grubym, ale wstydziłem sie publicznie ściągać koszulkę bo wiedziałem że fałdki tam chowam a nie kaloryfer.
Popularna maksyma mówi - żryj mniej to schudniesz. I póki organizm był w miarę młody to gdy zauważałem że fałdki zamieniają sie w beczkę postanawiałem to zmienić i w parę tygodni traciłem to co potem w naście miesięcy powoli wracało. Niby syzyfowa praca, ale dzięki takim praktykom przynajmniej beczka sie nie zamieniała we wieloryba. Ale przekroczyłem wiek andropauzy (tak jest coś takiego). I zauważyłem że że to chudnięcie idzie mi znacznie oporniej, tygodnie zamieniają sie w miesiące starań, a powroty to nie powolne miesiące tylko parę tygodni. Przyznacie że takie proporcje czasowe są do bani. W praktyce stale musiałem sobie czegoś odmawiać, a w kiepsko ułożonym życiu to jedyna przyjemność życiowa jaka mi została.
Wysoki apetyt mamy zapisany w genach (oglądałem o tym film) organizm grubasa wydziela więcej substancji sprawiającej że czujemy głód. A gdy chudziakowi wstrzykniemy ją w podobnej ilości jak ma w sobie grubasek to on także o niczym innym nie potrafi myśleć póki sie nie nażre. Ten apetyt jest jak jazda na nieposłusznym słoniu, niby nim kierujesz i wkładasz do koszyka albo do gęby sałatę zamiast czekolady, ale jest od ciebie silniejszy i im dłużej go strofujesz tym mniej cie słucha bo to on przejmuje kontrolę i pójdzie tam gdzie chce a nie tam gdzie mu kazałeś.
W moim przypadku to sie objawiało tak że co tydzień kupowałem jedzenia w ilości o których wiedziałem że starczą na 7 dni, a znikało w 5. Potem 1 dzień nic nie jadłem tak trochę za karę (za to obżarstwo), a trochę z lenistwa przed pójściem po zakupy, (bo mieszkam sam). Ale to i tak oznaczało że żarcie ze 7 dni starczało na 6, i przez to tyłem. Po iluś latach w końcu zrozumiałem że nie mogę kupować aż tyle żarcia na raz bo nie zostawię go w spokoju tylko zjem.
Sorry że przynudzam (jak ktoś nie chce niech nie czyta), ale jeszcze trochę i dotrę do sedna. To zacząłem kupować na 3 dni, zjadałem w dwa i dzień głodówki, i tak jakby przestałem tyć ale to mnie nie zadowalało bo chciałem schudnąć. No to kupowałem na 2 zjadałem w 2 i dzień głodówki. I od tego powolutku chudłem. Ale dzień głodówki nie poprzedzony dniem obżarstwa nie jest wcale taki łatwy do przetrwania, (przecież do sklepu nie jest tak daleko), także te 2 dni jedzenia to szarpanie sie ze słoniem, bywało że zjadałem to w jeden dzień, to wtedy dzień głodówki przechodziłem bezboleśnie, ale żeby zachować te proporcje do chudnięcia czyli średnio w 3 dni zjeść tylko ile normalnie by starczyło na 2, to musiałbym przetrzymać także 2gi dzień głodówki z rzędu. I psychicznie po tym gdy wcześniej pozwalałem sobie na obżarstwo nawet nie było to takie trudne, ale 2 dni pauzy w przesuwaniu zawartości flaków tak mi utrudniało wydalanie, że na dłuższą metę odpadało. A poza tym ciągle nie byłem zadowolony z prędkości chudnięcia. W końcu stanęło na 1 duży posiłek co 2 dni. Przez 3 i pół roku walki ze swoim apetytem o to by sie tego trzymać, gubiłem średnio 10kg na rok. Ale to nie było takie proste, nie raz wilczy apetyt brał górę i szedłem po małe co nieco do sklepu w dzień głodówki. Albo kupowałem jakąś pychotę zamiast coś zdrowego, albo zakupy były tak duże że w jednym posiłku nie byłem wstanie tego zjeść. I żeby nie oszukiwać samego siebie i nie okłamywać sie że Eee tam wcale nie zjadłem tak dużo, to ważyłem sie nawet po kilka razy dziennie. Bo nawet jak nie dotrzymywałem danego sobie słowa to przynajmniej trzeba mieć odwagę spojrzeć prawdzie w oczy. A przed posiłkiem ważyłem średnio 3-4 kg mniej niż po nim. I to szarpanie sie siły woli z wilczym apetytem było jak 3 kroki do przodu a potem 2 kroki w tył. Przez większość tygodni nic nie schudłem, a czasem nawet wracały mi stracone już raz albo już wiele razy kg. Ale moim zdaniem istotą mojego powodzenia są oba elementy, głodówki i częste ważenie sie aby nie dopuścić do okłamywania samego siebie. Uważam że oba elementy są przynajmniej u mnie konieczne.
Jakieś 5 lat temu eksperymentalnie chciałem sprawdzić jakie będą skutki tego że nie będę ze sobą walczył tylko będę sobie pozwalał jeść to co chce i ile chcę, przecież mnie stać. W efekcie łapałem ok 2 kg na miesiąc. Niby nie aż tak źle, myślałem że będzie gorzej. Ale po 10 miesiącach tego przyjemnego stanu braku walki i samostrofowania, przytyłem 20 kg, i miałem już 125kg, bijąc swój rekord sprzed ponad 2 lat o naście kg. Mój stary zmarł na zawał mając zaledwie 63 lata, a ważył o 30 kg mniej ode mnie. Wiedziałem że nie przeżyję 5 lat jeśli czegoś z tym nie zrobię. A po takich 10 miesięcznych wakacjach strasznie ciężko było mi się zmusić do jakiś ograniczeń. Ale ja chce żyć, marzy mi sie przynajmniej 90 lat. Jedyne wyjście to szarpać sie z tym słoniem, i poskromię go albo zdechnę próbując. Nie mogę mu odpuszczać, a już na pewno nie na dłuższą metę. Od ponad pół roku waga mi stoi w okolicach 90 kg przy 185cm. Miewałem już pauzy w chudnięciu mimo stałych wysiłków i eksperymentowałem ze zmianami diety wg zaleceń z tych kanałów o których wspomniałem na początku, a to mniej tego a to więcej czegoś innego zamiast tamtego itp. A chciałbym jeszcze zgubić z 5-7 kg. Ale musiałbym zmniejszyć częstotliwość kupowania pychotek i skupić sie bardziej na warzywkach. Ech trudna decyzja. Cóż jak to ktoś kiedyś ładnie napisał, - moje życie to bałagan ale jeszcze nie napisałem ostatniego rozdziału.
W normalnym domu lodówka jest pełna i żarcie jest dostępne cały czas, ale moją wyłączyłem kilka lat temu i służy mi jako szafka. I tam mam słabą wolę więc kupuję tylko to co zjem najdalej w 3 godz po zakupach. A lodówka tylko mi przeszkadzała w głodówkach. Obawiam sie że gdybym mieszkał z kimś to pewnie nie udałoby mi sie tak schudnąć.
Zanim ktoś zapyta o siłownię. Bywało że miewałem pracę w której musiałem coś dźwigać, i miałem siłownię za którą to mi płacili a nie ja komuś. Ale wcale w tych okresach nie byłem szczuplejszy. Nienawidzę bezsensownych nudnych zajęć. Prościej zrezygnować z pączka, niż go zjeść a potem sie męczyć parę godzin by go spalić. No i milej spędzić te parę godzin na czytaniu czy oglądaniu niż na męczeniu sie. Każdy z nas ma tyle mięśni ile potrzebuje w takim trybie życia jaki prowadzi. Wg mnie przygotowywanie czegoś czego nie potrzebujesz jest bez sensu.
Na rower wsiadam z lenistwa i niecierpliwości, (bo jeździ sie lżej i szybciej niż sie chodzi), albo dla relaksu żeby sie przewietrzyć. A sportowe wyczyny mnie nie interesują.
PS.: Mam 50 lat, więc proszę mnie nie porównywać do zboków.
PS2.: Jedyny plus wagi ponad 110kg to to że resory w rowerze wreszcie działają tak jak trzeba i tłumią nierówności.