Morze wypitej kawy, 4 spotkania... efekt zerowy.
Tony papieru, tony analiz
Genialne myśli, tłumy na sali
Godziny modlitw, lata nauki
Przysięgi, plany, podpisy, druki Tak jest zawsze. A żeby ktoś zakasał rękawy i wziął zrobił, o panie, jak to się rzadko zdarza. Najlepszą szkołę w tym temacie dał mi japoński szef na stażu w Japonii. Jak były przenosiny biura, to zamiast dyrygować z daleka albo kazać przenieść i zniknąć, zakasał rękawy i robił na szmacie jak wszyscy. Od tej pory znaczna część moich sukcesów zawodowych polega na tym, żeby wziąść, pójść i zrobić.
Klient ignoruje telefony i maile, firma nie daje kasy na przelot do niego? Ryan Air z własnego hajsu, pojawić mu się w biurze, obsobaczyć i od razu się odetkało. Z premii się zwróciło z nawiązką. Kolega z grypą na środku open space'u siedzi obrażony i zaraża wszystkich dookoła, bo mu w LuxMedzie powiedzieli że sezon grypowy i najbliższy termin za półtora tygodnia? Pójść do LuxMedu, znaleźć opiekuna klienta, wytłumaczyć ile mamy u nich abonamentów i że istnieją też inne firmy, termin znajduje się od ręki, pójść do biura, wziąć kolegę za rękaw, zaciągnąć do lekarza, zespół uratowany. Jeden palant w zespole rozkłada atmosferę i morale, nic nie robi, ale nie da się go usunąć, bo wicie, rozumicie? Zadzwonić do klienta, który buli za ten zespół, wytłumaczyć, że bez presji z zewnątrz się nie obejdzie, podsunąć gotowe argumenty i fakty, za chwilę dział HR sam tego człowieka zdejmuje z projektu, bo klient złożył oficjalną skargę.
Przepraszam, ulało mi się. Ale jak widzę komitet roboczy, piętnaście spotkań z interesariuszami i plany rozpisane na półtora roku do przodu z dokładnością do roboczogodziny, podczas gdy nie można doprosić się dostępów do środowisk - i wszyscy happy - to krew mnie zalewa.