To taka zaszłość z czasów druku sprzed epoki komputerowej.
Przygotowany materiał po ostatniej korekcie szedł do produkcji próbnej (druk + introligatornia). Na dużych maszynach nie da się wydrukować kilku czy kilkunastu egzemplarzy - zwłaszcza, że wszystko z rozbiegu maszyn trafia na makulaturę ze względu na nietrzymanie parametrów. Dopiero po druku, bigowaniu, cięciu, klejeniu/szyciu następuje odbiór techniczny i zgoda na druk docelowego nakładu (albo poprawia się błędy i zabawa od nowa). Ta próbna partia to były egzemplarze "autorskie", niepodlegające sprzedaży - trafiały do autorów i ich znajomych, wydawców i ich znajomych, na targi książki itp. Oczywiście była norma określająca górny pułap liczby egzemplarzy autorskich, bo inaczej, w tamtych czasach, byłoby to 100% nakładu
.
A błędów produkcji bywało kiedyś bardzo dużo, bo pracy nie nadzorowały komputery, tylko ludzie - a w drukarniach na nockach chlało się ostro. Potem książki wychodziły z pomieszanymi lub odwróconymi stronami, albo gilotyna szła krzywo lub po literach, a kolory na okładce się rozjeżdżały
Brak precyzji i niedbalstwo najbardziej widać po zdjęciach, dlatego w czasach PRL wszystkie lepsze albumy drukowało się poza Polską. Czasami nawet na "dolarowych" maszynach w Jugosławii (w Polsce najwięcej maszyn do druku pochodziło wtedy z Czechosłowacji).