Około 20-tu lat temu, gdy posiadałem jeszcze nieśmiertelnego Fiata 126p jechałem do Kielc.
Przed Łączną wjechałem w chmarę komarów.
Nie dało rady jechać, mimo włączonych wycieraczek i tego "guzikowego" spryskiwacza szyby w "maluchu".
Ludzie w autach stali na poboczach i siedzieli w środku swoich pojazdów. Strach było wyjść, tyle tego było.
Minęło dobre 20 minut, zanim to stado komarów rozleciało się na tyle, żeby można było jechać dalej.
Po dotarciu do celu, cały pas przedni i szyba były czarne od zabitych komarów.
Grubość warstwy "nieboszczyków" sięgała w niektórych miejscach do 3mm.
Niestety, były to czasy, gdzie nie było cyfrowych aparatów fotograficznych ani telefonów komórkowych, więc nie mogłem tego sfotografować.
Gdy podjechałem na myjnię (jedną z niewielu w tym czasie wyposażoną w coś w rodzaju karcher-a), obsługa mówiła,
że nie jestem dzisiaj pierwszy z taką ilością zabitych komarów na karoserii.
Niezbadane są wyskoki natury
